Blog podróżniczy

Wpisy
Antonio
24.
03.

Antonio

Kwaterując drugą noc z kolei w pewnym hotelu kalabryjskim odebrałem dziwny telefon, w którym rozmówca po włosku zaczął umawiać się ze mną na kolację na kolejny dzień, przy czym poinformował, że aktualnie przebywa w Neapolu. Ponieważ dzień wcześniej umówiłem się ze znajomym touroperatorem neapolitańskim na kolację biznesową zacząłem domniemywać, że najprawdopodobniej chodzi o to właśnie spotkanie. Jednakże z każdym kolejnym słowem wypadającym ze słuchawki hotelowego telefonu zaczynały się piętrzyć moje wątpliwości. W związku z tym postanowiłem przejść z niepewnego języka włoskiego na niewiele pewniejszy angielski, aby oświecić mroki mej ignorancji. Pomny tego, że nie wszyscy mieszkańcy obcych krajów są poliglotami zapytałem po włosku czy możemy przejść na angielski. Usłyszałem odpowiedź z delikatną nutą rozpaczy w głosie: „No, ale jak to? Przecież to ja, Antonio z Neapolu, jestem we Włoszech, mówię po włosku i nie rozumiem dlaczego mielibyśmy rozmawiać po angielsku”. Chwyciłem się ostatniej deski ratunku próbując dociec, czy mój interlokutor dzwoni może w imieniu mojego znajomego Massimo w sprawie zaplanowanej kolacji. Na co on odpowiedział niemalże łkając ze zgryzoty, że nie zna żadnego Massimo i że to przecież on – Antonio z Neapolu dzwoni w sprawie kolacji. W końcu doszedłem do wniosku, że to musi być jakaś pomyłka i że sprawa najwyraźniej mnie nie dotyczy. Pożegnałem się krótko i stanowczo i postanowiłem zakończyć rozmowę, z której coraz mniej rozumiałem, a zwłaszcza nie byłem w stanie pojąć dlaczego Massimo osobiście się nie kontaktuje ze mną w sprawie spotkania.
Po kilkunastu sekundach rozdzwonił się telefon na nowo. Odebrałem z miną cierpiętniczą, po czym usłyszałem: „To ja Antonio z Neapolu. Daję moją żonę do telefonu”. I w końcu owa Signora z Neapolu zaczęła przemawiać konkretnie, że jutro przyjeżdżają z mężem (Antonio) do hotelu, w którym ja byłem zameldowany i chce zamówić w nim kolację na godzinę 19.00. Rozsypane puzzle zaczęły układać się w logiczną całość. W końcu załapałem, że nastąpiła zabawna pomyłka, polegająca na tym, że przyszli klienci hotelu dodzwonili się do bieżących klientów z pokoju 216 i zaczęli zamawiać usługi gastronomiczne na następny dzień.
Poinformowałem tym razem z nieskrywanym rozbawieniem, że niestety nie pełnię roli recepcjonisty w tym hotelu i żeby jeszcze raz spróbowali się skontaktować z recepcją. Ponieważ byłem zmęczony i czekała mnie następnego dnia wyczerpująca wycieczka postanowiłem uniemożliwić niezłomnemu Antoniemu z Neapolu dostęp telefoniczny do mojej osoby i wyłączyłem telefon z gniazdka.
W tym momencie olśniła mnie następująca myśl: jak to w ogóle możliwe, że rozmowa adresowana do recepcji hotelowej dwa razy z rzędu trafiała bezpośrednio do mnie. Zauważyłem, że dzień wcześniej gniazdko telefoniczne było wyrwane ze ściany, a bieżącego wieczoru było już do niej przykręcone, wprawdzie obrócone było o jakieś 41,7 stopnia, ale wszystko wskazywało na to, że jakaś kalabryjska myśl techniczna była tego dnia sfokusowana na feralnym telefonie. Najprawdopodobniej, nie pytajcie mnie jak, bo sam nie wiem, dzięki tej naprawie rozmowy kierowane na recepcję były przekazywane do pokoju gości numer 216. Biedny Antonio z Neapolu (jeśli kiedyś przeczyta te słowa, to go gorąco pozdrawiam) zapewne pomyślał, że już nie mają kogo zatrudniać w kalabryjskich hotelach do obsługi recepcji, żeby ci obcokrajowcy choć odrobinę lepiej posługiwali się językiem włoskim: „przecież to ja, Antonio z Neapolu, mówię po włosku i nie rozumiem dlaczego mielibyśmy rozmawiać po angielsku”…

Jazda po neapolitańsku
23.
03.

Jazda po neapolitańsku

Po wylądowaniu na lotnisku Capodichino w Neapolu skorzystałem z jednej z wielu wypożyczalni samochodów. Do wyboru miałem auta luksusowe, bardzo luksusowe i obrzydliwie luksusowe - wszystkie horrendalnie drogie, zwłaszcza jeśli chcemy uwzględnić wszelkie ponadstandardowe ubezpieczenia. Gdyby ktoś z czytelników nie uczył się jeździć samochodem na ulicach Tirany, albo Bombaju, to polecam gorąco wykupienie wszelkich możliwych dodatkowych pakietów ubezpieczeniowych, nie zważajcie na ceny, bo wasze zdrowie, również to psychiczne jest bezcenne. Z chwilą włączenia się do ruchu wkraczacie do świata z pozoru brutalnego i pozbawionego jakiegokolwiek ładu, tak jakbyście nagle znaleźli się w samym centrum działań wojennych, które zdają się zmierzać wyłącznie do unicestwienia naszego pojazdu. Te podejrzenia zamieniają się w pewność, gdy zaczniemy analizować wszelkie wgniecenia, odrapania, stłuczenia parku maszynowego Neapolitańczyków. Do wcale nierzadkich należą sytuacje, gdy napotyka się samochód ze względnie przeźroczystą folią zamiast przedniej szyby, albo z gustowną tekturką w miejscu wieki temu zaginionej szyby bocznej. Złożone lusterka podczas jazdy to standard, inny typowy objaw to lusterka zdekompletowane i myślę, że zestawienie tych dwóch faktów wiele mówi o neapolitańskiej sztuce prowadzenia pojazdów. Jazda jest tutaj bardzo kontaktowa i naprawdę trzeba mieś oczy dookoła głowy, a ponadto niezwykle przydatny jest dar czytania w myślach tutejszych kierowców.

Charakteryzując ten chaos i rozgardiasz na południowowłoskich drogach muszę stwierdzić, że jako pieszy czuję się zawsze o wiele bezpieczniej we Włoszech przeciskając się między jadącymi samochodami, nawet w miejscu niekoniecznie dedykowanym do przekraczania drogi, niż w Polsce podczas przechodzenia przez dobrze oznakowane i oświetlone przejście dla pieszych. Włosi dostrzegając kątem oka pieszego traktują go na równi z innymi uczestnikami ruchu (skuterami, rowerami, autokarami, tirami itp.), tj. jako przeszkodę, którą należy jak najszybciej ominąć, lub wyprzedzić. Polacy zasadniczo są rozdrażnieni, gdy takowa „przeszkoda” zaczyna okazywać zainteresowanie wejściem na jezdnię, w związku z czym starają się na tyle dynamicznie jechać, aby wybić z głowy chęć do przeprawiania się na drugą stronę drogi.

Neapolitańscy kierowcy to prawdziwe oryginały, a przepisy ruchu drogowego traktują co najwyżej jako sugestie. Znaki drogowe, pasy ruchu, sygnalizacje świetlne są przez nich akceptowane tylko o ile nie komplikują zaplanowanych manewrów. Zdarzyło mi się jechać w charakterze pasażera z prawdziwym neapolitańskim kierowcą. Na pierwszy rzut oka wiadomo było, że mam do czynienia z weteranem tamtejszych szos, kombatantem, co to z niejednego krawężnika zbierał fragmenty swojego auta. Oczywiście lusterka były złożone, a samochód rzetelnie poobijany z każdej swojej strony, choć uczciwie należy przyznać, iż części jeszcze nie gubił. W pewnym momencie kierowca zauważył mrugającą czerwoną kontrolkę informującą o „niemaniu” zapiętych pasów, a ponadto pulsował sygnał dźwiękowy. W związku z tym nie przerywając jazdy (w neapolitańskich warunkach bojowych!) odwrócił wzrok od drogi i zaczął poszukiwać jakiegoś niezmiernie ważnego akcesorium. Okazał się nim pas bezpieczeństwa, a raczej jego metalowa część, którą z wyrazem triumfu na twarzy wetknął do zamka i uciszył namolny alarm. Po jakimś czasie najwyraźniej znudził się obserwowaniem drogi przed sobą, gdyż postanowił patrzeć na swego rozmówcę, a jednocześnie gestykulować, przy czym miejcie świadomość, że nie jechaliśmy autem autonomicznym. Na zewnętrz toczyła się komunikacyjna wojna na śmierć i życie, podczas gdy samochód nieubłaganie pokonywał kolejne metry. W sumie nie powinienem się dziwić, gdyż wiem doskonale, że Włosi do porozumiewania się potrzebują tak samo języka jak i rąk, tych ostatnich być może nawet bardziej.

W nawiązaniu do neapolitańskiego stylu jazdy warto parę słów poświęcić temu w jaki sposób traktowani są piesi: otóż nie są oni w żaden sposób uprzywilejowani. Kierowca widząc pieszego na przejściu lub poza nim wcale nie zdejmuje nogi z gazu, tylko stara się go jak najsprawniej i bez strat w blacharce ominąć. W zdecydowanej większości przypadków mu się to udaje. Gdyby pieszy okazał się nazbyt rozkojarzony, to bardzo szybko obudzi go klakson i delikatne muśnięcie mijającego go na milimetry samochodu. Dla porównania w zdawać by się mogło podobnej kulturowo Hiszpanii odbywa się to w sposób zdecydowanie bardziej cywilizowany. Tam wystarczyło, że zbliżałem się do przejścia, a wszyscy kierowcy bez wyjątku przepuszczali mnie. Podczas gdy ja z wyrazem zakłopotania na twarzy myślałem: „szkoda fatygi, przecież mogę jeszcze parę sekund poczekać”, kierowcy ci uśmiechali się życzliwie, jakby nic nie napełniało ich większym szczęściem jak możliwość przepuszczenia mojej osoby na drugą stronę ulicy.